Kamienne, strome schody prowadzą do piwnicy. Jest ciemno, a wejście do miejsca, w stronę którego zmierzam wymaga specjalnej zgody. Nie dbam o to, nawet za cenę bury. Dalej jest zimny korytarz, w którym jest jeszcze bardziej przerażająco.
Mam może dwanaście lat. Zza drzwi pokoju, który jest obranym przez mnie celem, dobiegają gwizd, stukot maszyny, może dźwięki z radia. Chcę tam być. Naciskam klamkę i wchodzę. Widzę mojego dziadka Zygmunta. Uśmiecha się. Wydaje się być szczęśliwy w swojej pracy. Pada łagodne: „Wejdź Karusiu”.
Tak to pamiętam i nawet teraz - dwadzieścia lat później - czuję zapach naszej „krawcowni”.
Dzisiaj patrzę na nieużywanego powojennego Singera i żałuję. Żałuję, że nie ma przy mnie dziadka i że nie nauczyłam się od niego krawieckiej sztuki. Jak mogłam wtedy przypuszczać ze będę tworzyć markę odzieżową?
W krawcowni na co dzień panował wesoły nastrój. Dom moich dziadków mieścił się w Będzinie zaraz koło największego w okolicy jarmarku. Uwielbiałam do nich przychodzić i spędzać środowe i sobotnie poranki na targu. Wtedy to dziadka odwiedzało najwięcej klientów. Zajmował się krawiectwem ciężkim, szył garnitury, płaszcze, futra, kurtki. Nie przyjmował rzeczy do przeróbek, chyba że od najbliższych. Przychodzili do niego wszyscy, ale dla mnie najważniejszym klientem był król będzińskich Romów. Nigdy go nie spotkałam, a przynajmniej nie pamiętam. Z pewnością nie jest to jednak legenda rodzinna, którą mogłabym wymyślić.
Dziadek był mistrzem krawiectwa. Ludzie go lubili i szanowali. Jego stoicko-filozoficzne podejście do życia pomagało mu w relacjach z klientami. Z krawcowni praktycznie nie wychodził.
Jeszcze te dwadzieścia lat temu ludzie zamawiali ubrania u krawców. Był to ceniony i doceniany fach. Wszystko na miarę, dopasowane, takie jak się pragnie.
Materiały, których używał mój dziadek były naturalne: wełna, len. Niejednokrotnie reglamentowane, co sprawiało że były bardziej doceniane, a odzież z nich uszytą używano do końca czyli do przedarcia, pęknięcia, wyrośnięcia. Wpływało to pozytywnie na środowisko i było naturalnie ekologiczne. Która z nas nie ma sukienki czy swetra po mamie? (pytanie do czterdziestolatek).
Samo szycie było procesem długim i klient nie marudził tylko cierpliwie wyczekiwał zleconej rzeczy. Krawiec był też projektantem: sam rysował i kroił. Nie pamiętam u dziadka Burdy, czy innych modowych czasopism, rzucały się natomiast w oczy stosy Przekroju i Panoramy. Być może z pierwszej pozycji czerpał inspiracje a druga dostarczała rozrywki i lokalnych nowinek.
Była też chemia pomiędzy krawcem a jego klientem. Jeden od drugiego był uzależniony: pierwszy żył ze zleceń, drugi musiał przecież w czymś chodzić. Myślę, że niejednokrotnie te relacje przeradzały się w przyjaźń.
Dziadek szył nie tylko dla drogich mu klientów, pewnie byli też nieznośni. Do takich mogły należeć jego wnuki, w tym jak najbardziej ja. Kiedy byłam mała to prosiłam o ubranka dla lalek, to może go nawet bawiło. W podstawówce wymyśliłam przerobione na „dzwony” stare dżinsy. Potem szył mi spodnie, kamizelki, nie zdążył uszyć sukienki na studniówkę... Czasami odmawiał moim kaprysom. Nie zachowałam tamtych wykonanych przez niego rzeczy. A szkoda…
Po śmierci dziadka przygarnęłam jego starego Singera. Na nim uszył cały swój krawiecki dorobek. Na początku próbowałam zmierzyć się z tą maszyną, ale zabrakło konsekwencji i cierpliwości. Maszyna pozostała. Teraz patrzę na nią i wracają wspomnienia. To nie tylko piękny zabytkowy obiekt, ale też pamiątka po drogiej mi osobie.
Żałuję że nie usłyszę tego gwizdu, nie poczuję zapachu krawcowni, nie podniosę ciężkiego jak nie wiem co żelazka na węgiel, brakuje skrzypiącej podłogi…najbardziej żałuję tego fachu, którego mi nie przekazał.
A potem był czas kiedy zawód krawca, wyparty przez przemysł korporacyjny, umierał. I nadal znalezienie krawcowej/krawca graniczy z cudem. To zaczyna się zmieniać. Pojawiają się kursy krawieckie (sama taki skończyłam), coraz więcej młodych osób widzi szansę w tym zawodzie. To jest dobry moment, aby nauczyć się szyć. Powstaje sporo małych, lokalnych marek odzieżowych, które będą potrzebować tego zawodu. Konsument staje się bardziej świadomy i pragnie wspierać swoje „podwórko” – nie nabiera się na tanie ciuszki z niewolniczych obozów pracy.
Ten powracających fach jest na wagę złota. Dlatego dziękujemy Wam – Beacie i Justynie, naszym złotym krawcowym, bez których nie mogłybyśmy realizować naszego marzenia o naturalnych lnianych ubraniach. Dziękujemy też naszym Klientom, bo to od Was zależy powrót „ginących” zawodów.
A za moim dziadkiem bardzo tęsknię.
Karolina
Zdjęcia: Karolina Jakoweńko, Piotr Jakoweńko, Marta Chrobak